"Jeśli otwierasz usta, słowa twoje winny być cenniejsze od milczenia"
przysłowie arabskie

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Wspomnienia Polki na obczyźnie


Urywki wspomnień Małgorzaty Siranossian
Pisane na kolanie

Mojego męża poznałam dwa lata przed ślubem. Wspominam te lata jako coś niecodziennego. Dla wielu Polaków były one szare i smutne. Wówczas LOT latał 3 razy w tygodniu. co czwartek mieliśmy w domu gościa z Libanu. Stało się to tak normalne, że jak tego dnia nikogo nie gościliśmy, to był szok.

Z Jeanem poznałam dzięki jego młodszemu bratu (mieliśmy wspólnych znajomych). Znajomość ta, zupełnie niespodziewanie, przeszła w głębokie uczucie. Niemniej jednak, przed wyjazdem, moja rodzina zebrała informacje o jego rodzinie, o nim samym i o Libanie. Chcieli się upewnić, że nie będę tą czwartą, że jest to rodzina znana i szanowana w tym kraju. Tak mało wiedzieliśmy o Libanie, najczęściej w Polsce mylonego z Libią – cytuje: „ bo to na L i to na L”. Po tym czego się dowiedziałam , nie mogłam doczekać się wyjazdu z Polski do „złotej bramy” Bliskiego Wschodu.
Wreszcie wyjazd nastąpił 10 grudnia 1969 roku (obecnie będzie to 40 lat mojego pobytu w tym kraju). Mama z rodziną bardzo przeżyli mój wyjazd. Nawet nie pomyślałam, że zostawiam ich przed świętami i o tym, jak to będzie przy wigilijnym stole beze mnie. LOT do Bejrutu latał bezpośrednio i trwał ok. 7,5 godziny (zresztą tak zostało przez następnych 5 lat). Na lotnisko w Bejrucie przyjechało po mnie 40 samochodów, oczywiście bez przerwy trąbiąc – byłam w szoku. Pytałam nawet Jeana,: kto tak ważny przyleciał do Bejrutu?
Dowiedziałam się, że ten cały korowód samochodów, rodziny i przyjaciół przyjechał ze względu na mnie. Cały czas trąbiąc, po rundzie dokoła miasta, zajechałam pod dom Jeana i jego rodziców. Było to coś fantastycznego. Mnóstwo osób witało mnie przed wejściem do domu, dziesiątki sąsiadów stało na balkonach i chodnikach, do witających dołączyli właściciele okolicznych sklepów. No i kolacja dla wszystkich w mieszkaniu teściów. Do dnia ślubu (9 stycznia) mieszkałam u rodzonego brata mojego teścia na Daura. Była to typowa ormiańska rodzina z odmienną kulturą i zwyczajami. Tu muszę się przyznać, że ten ogrom wrażeń i doznań, doprowadził do tego, że przestałam sypiać po nocach. Święta Bożego Narodzenia, a szczególnie Wigilia, były zupełnie inne od polskich. Powitanie Nowego 1970 Roku było fantastyczne i trwało do godziny 10 rano.
Ślub odbył się w katedrze ormiańskiej na Zayf Blat. Była to dość długa ceremonia i zupełnie inna od tych, które znałam z Polski. Oczywiście byłam sama „jak palec” – nikomu z Polski nie pozwolono przyjechać na ten wielki dzień. Nie było to dla mnie zaskoczeniem, wyjeżdżając byłam traktowana jak „czarna owca” - w kraju zniszczono mój dowód osobisty i musiałam się wymeldować.
Ulice Bejrutu wówczas przypominały rzeki samochodów, cały czas trąbiących i poruszających się według zasady „kto pierwszy ten lepszy”. Do dziś nic się nie zmieniło i mnie to już nie dziwi. Tu zrobiłam prawo jazdy i jeżdżę tak jak oni . Nie można inaczej jeździć, bo nigdzie się nie dojedzie, a wtedy najlepiej zostać w domu. Dodatkowo między tymi samochodami, poruszały się truchcikiem osły wyładowane wszelkimi znanymi i nieznanymi mi owocami i jarzynami dostarczanymi na ogromne bazary oraz tragarze z wielkimi koszami na plecach – czyli dostawcy towarów do domów.
Zadziwił mnie ogromem suk materiałów włókienniczych, a także ulice Bejrutu – Hamra, Beb Idris – pełne sklepów z wystawami ociekającymi przepychem i towarami, o których można było tylko marzyć. Do dziś pamiętam olbrzymi bazar ze złotem na tyłach „Automatic” z malutkimi sklepikami kapiącymi od złota i pracowniami jubilerskimi na górze. Złoto na prawo i lewo, tony złota na niewielkiej przestrzeni, chyba wówczas tańsze od dolara.
Poznawałam Liban, Bejrut,. knajpy, hotele. Mój mąż pokazywał mi swój piękny kraj i dużo o nim opowiadał. Tam gdzie można było dojechać, to dojeżdżaliśmy, a jak nie, to chodziliśmy na piechotę, a wszystko tylko po to, żeby zobaczyć i podziwiać. I tak zaczęło się moje życie jak w bajce, płynące jak na jakimś zaczarowanym obłoku. Do domu wracaliśmy nad ranem.
Zaczęły się też wizyty u rodziny Jeana i spotkania ze znajomymi. Nocne życie jakie prowadziliśmy było dla nas czymś normalnym i zwyczajnym. Ranne powroty, wstawanie o godzinie 2-3 po południu. I tak to trwało 5 lat. Do tego stopnia, że kontakty z najbliższymi sąsiadami ograniczały się do grzecznościowego - dzień dobry. Nie znałam ich, ani nie zwracałam uwagi na najbliższe otoczenie naszego mieszkania.
Cały Bejrut tętnił życiem szczególnie nocą. Neony i oświetlenia restauracji, knajp i barów zapraszały gości w dzień i w nocy. Dzisiaj Hamra zatłoczona jest tylko w dzień, a w nocy jest pusta. Nie ma też już tylu kin i restauracji czynnych całą dobę.O turystach też warto wspomnieć. Co minutę w dzień i w nocy lądowały samoloty pełne zwiedzających.
I tak w te piękne wieczory, przy kolacjach nauczyłam się palić papierosy, przeklinać jak szewc, pić alkohol (proszę nie zapominać, że jako Polka miałam mocną głowę do trunków) i kawę arabską. Pycha, do teraz jestem zwolenniczką tego pysznego, gorącego napoju.
Takie przyjemne i nierzeczywiste życie spowodowało, że do głowy mi nie przyszło, by inwestować w coś, bo i po co. Wydawało się, że suk złota jest i będzie zawsze. Wszystko było tak łatwo dostępne w tak wielkich ilościach, najlepsze, najmodniejsze, najnowocześniejsze i jedyne w swoim rodzaju.
W okresie jesieni i pierwszych deszczy facetów ze strzelbami ogarniał szał polowań na małe, biedne ptaszki. Mieszkając obecnie w górach słyszę pojedyncze strzały oddawane do przelatujących ptaków. Polowanie wówczas to był rytuał. Jechało się 3-4 samochodami wypełnionymi myśliwymi, którzy strzelali dosłownie do wszystkiego co fruwało po niebie. Brałam w tych polowaniach udział chyba przez ciekawość, bo szkoda było mi tego ptactwa spadającego na ziemię jak dojrzałe ulęgałki z drzewa. Pamiętam, że raz namówiłam na taki wyjazd teściową. To dopiero były przygotowania. Jedzenie (jak dla całego szwadronu), picie, no i jej fajka wodna z tytoniem (oczywiście tylko z Iraku). Jean nas zostawił na jakimś płaskim terenie (teraz wiem, że to dolina Beeka). Jak okiem sięgnąć żadnego domu, żadnej chałupy, i tak sobie siedziałyśmy na leżakach czytając. Zatrzymał się przy nas jakiś mężczyzna jadący na ośle, który zaciekawiony naszą obecnością na tym pustkowiu, zaczął rozmowę z moją teściową. Zrozumiałam, że teściowa poinformowała tego jeźdźca, że czekamy na mojego męża. Facet zaprosił nas na herbatę do domu swojej mamusi położonego 200m od naszego samochodu. Zostawiłyśmy dla Jeana wiadomość, gdzie ma nas szukać. No i poszłyśmy za nim. O dziwo, wcale nie daleko od samochodu była zrobiona w ziemi olbrzymia dziura, a w niej ogród, dom wciśnięty w zbocze, stajenka dla osła i wolno stojąca kuchnia z gliny. Poznałyśmy mamusię tego mężczyzny, który przez cały czas był na twarzy albo bardzo blady, albo oblewał się rumieńcem. Ogród był naprawdę zjawiskowy, pełen kwiatów i intensywnych kolorów. Kobieta cała w czerni, powitała nas serdecznie na progu swego domu. Obie panie szybko nawiązały rozmowę. Pamiętam, że moja teściowa od pewnego momentu, złapała mnie za rękę i nie puściła mojej dłoni do czasu podania herbaty i powrotu mojego męża. Później dowiedziałam się od niego, że właściciel osła zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia i chciał mnie wykupić od teściowej za wielbłąda i 4 osły. Do dziś ciekawi mnie do ilu osłów podniosłaby się moja wartość, gdyby mój mąż nie przyjechał tak wcześnie. Po tym przypadkowym spotkaniu, nawiązał się kontakt między kobietami. Moja teściowa odwiedzała tę panią za każdym razem, jak tylko mogła i zawoziła jej prezenty – filiżanki, talerze, talerzyki, popielniczki, dzbanuszki i co tylko mogła upchać do bagażnika samochodu. W zamian dostawała ”muny” – zapasy na zimę. Obie były szczęśliwe.
Żeby robić cos pożytecznego dla siebie zapisałam się do szkoły YMCA na angielski (3 razy tygodniowo po 2 godziny) i malowania na porcelanie (wypalanie w piecu). Do mamy w Polsce dzwoniłam nawet dość często, kiedy to tylko było możliwe.
Wojna w Libanie zaczęła się w 1975 roku nagle i niespodziewanie, chociaż znałam wiele osób, które mówiły: „wisi coś w powietrzu”. Po tych pięciu szalonych i wspaniałych latach, nie mogło do mnie dotrzeć, że wszystko co piękne się skończyło. Koniec snu na jawie, już nie mogłam jeździć tak beztrosko i wszędzie po Libanie. Najdziwniejsze było to, że określali tę wojnę jako religijną, a ja wiedziałam, że to jedno wielkie kłamstwo. Przecież to niemożliwe, by wszyscy ci cudowni ludzie mieliby nienawidzić osób innego niż oni wyznania. W trakcie tej wojny mieszkałam po stronie „muzułmańskiej”, miałam tam najlepszych sąsiadów reprezentujących wszystkie religie Libanu. Byłam ich „oczkiem w głowie”, lubiana i szanowana.
Początki wojny były przerażające. Właściwie nagle opuściliśmy Bejrut z mężem i Robertem, naszym synkiem, jadąc do Warszawy. Jeśli sytuacja miałaby się uspokoić za 2 lub 3 miesiące, to planowaliśmy powrót. Pobyt w Warszawie był straszny, żyliśmy cały czas w niepewności słuchając radia, oglądając telewizję non stop. W Bejrucie było coraz gorzej. Mąż wytrzymał tak 3 miesiące i wrócił do Libanu – ja zostałam u mamy, gdzie spędziłam 9 miesięcy, myśląc o mężu i całej rodzinie.
Wróciłam z synkiem, lecąc do Bejrutu polskimi liniami, tranzytem przez Istambuł. Pamiętam, że był to wówczas ostatni lot do Bejrutu. Byliśmy sami w olbrzymim samolocie, pilot i stewardesy prosili mnie, żebym wróciła razem z nimi do Polski. Ja nie chciałam, a pilot pokazywał, że mam „kuku na muniu”. I chyba mieli rację.
Lotnisko było puste. Przyjechał po nas nasz dobry znajomy Mouhamed. Był bardzo zdziwiony moim powrotem. To dopiero był początek. Jak wyszliśmy z lotniska, to co zobaczyłam było straszne. Wymarłe miasto, ani żywej duszy na ulicy, żadnych samochodów, zwały śmieci po prawej i lewej stronie ulic. Po prostu miasto widmo. Przestraszyłam się jak to zobaczyłam. A w domu brak podstaw do normalnego życia, bez wody i światła. Zaczęłam używać świec, nie do romantycznych kolacji, ale żeby trafić do pokoju i nie błądzić po mieszkaniu.
Braki światła mamy aż do dzisiaj, chociaż wojna skończyła się dawno temu. Cóż to znaczy – najdłużej wyłączają 6 godzin dziennie – nie jest źle. Mamy obecnie generatory prądotwórcze. Jesteśmy przygotowani.
Mogę powiedzieć, że przeżyłam wojnę i wszystko co jest z nią związane – samochody pułapki, strzelców wyborowych, bomby spadające na domy tuż obok mojego. Śmierć zbierała żniwo cały czas....
Zostawmy ten straszny temat. Miało być na wesoło.
Obecnie mieszkam w górach. Jestem 40 lat po ślubie, Polskę odwiedzam raz w roku. Nie wyobrażam sobie wakacji bez pobytu na polskiej wsi. Jesteśmy w tym miejscu zakochani ja i moja rodzina, włącznie z moją wnuczką. Wracam jednak do Libanu – do domu, męża, dzieci i do miejsca gdzie jestem od 40 lat szczęśliwa. Nawet po 2-3 miesiącach pobytu w Polsce, tęsknię za Libanem, za rodziną, za moimi koleżankami z Polski, które jak ja mieszkają w tym kraju na stałe. Są to wspaniałe dziewczyny, na dobre i na złe.
Liban jest krajem pięknym, z bardzo długą historią. Leży nad Morzem Śródziemnym, podobnie jak Monte Carlo. Jest miejscem dla zakochanych i dla „zawianych”. Zapraszam do odwiedzenia tego kraju. Mam nadzieję, że szybko powróci do swojej dawnej świetności.
Małgorzata

1 komentarz: